Wywiad z Damą Kier z Echo Naszych Słów.
Jaki jest
Twój ulubiony kolor?
Pewnie nikogo nie zdziwi, że uwielbiam kolor... czerwony – kojarzy
mi się z ciepłem i z siłą. I mam z tym kolorem dobre wspomnienia:
pisałam maturę długopisem w czerwonym kolorze, zdawałam egzamin na prawo
jazdy w czerwonym samochodzie... I podobno do twarzy mi w czerwonym. ;)
Ściany w pokoju też masz pomalowane na czerwono? Tak, chcemy troszkę poznać Twoje otoczenie.
Nie, ściany akurat mam żółte, ale śpię również pod czerwoną pościelą.
Żółte w czarne kropki – moje marzenie. Czy ulubiona piosenka również jest związana z barwami?
Tak, „Czerwone korale”. ;) A tak na poważnie – trudno
mi wskazać ulubioną piosenkę, bo to się zmienia wraz z moim nastrojem.
Ostatnio na przykład znów wracam do Imagine Dragons, choć blisko
czołówki wciąż utrzymują się piosenki Myslovitz z ich najlepszych
czasów.
„Czerwone korale” chodziły mi po głowie w momencie zadawania
wcześniejszego pytania. A jakiś utwór „na wenę”? Masz swój sposób na
przywoływanie jej czy też nie wierzysz w istnienie czegoś takiego?
Kiedyś wydawało mi się, że nie potrafię pisać bez muzyki – właśnie przy utworach Myslovitz powstawały moje najlepsze teksty – ale
potem łapałam się na tym, że kilkuminutowa piosenka już dawno się
skończyła, a ja nawet nie zauważałam, kiedy... Dziś doceniam ciszę
podczas pisania, chociaż przy niektórych piosenkach, faktycznie – drga i serce, i pióro.
Hmm... Ja z kolei wybieram utwór i ustawiam ciągłe odtwarzanie
tego samego. Niestety, nie jestem w stanie się skupić, gdy co te (około)
cztery minuty zastanawiam się, co jest dalej. Niektórzy autorzy
uważają, że „wena” nie istnieje. Jakie jest Twoje stanowisko wobec tego
stwierdzenia?
Być może można dojść w pisaniu do takiej perfekcji, by pisać
świetnie o wszystkim i w każdym czasie, i każdych warunkach. Ja niestety
do takiego etapu nie doszłam, być może nie dojdę nigdy, dlatego muszę
mieć jednak „wenę”, którą wolę nazywać natchnieniem. To taki „dzień do
pisania”, w którym zdania same się układają, a każda kolejna linijka
naprawdę przynosi przyjemność. Bez natchnienia też nauczyłam się pisać,
tak po japońsku – jako tako – ale
o wiele lepsze efekty daje właśnie ten magiczny „dzień z weną”. Inaczej
często zdarza się, że czytam coś i myślę sobie: „O Boże, co ja to
wymyśliłam” – wtedy potrafię zmienić naprawdę dużo tekstu.
Zdarzało Ci się napisać kilka/kilkanaście stron rozdziału, po czym wszystko usunąć?
Czy raczej starasz się w takich
momentach zachować jak najwięcej tego „pierworodnego” tekstu, zmieniając
tylko nieodpowiednie Twoim zdaniem fragmenty?
Zdarzało się! Czasem bywało, że wpadł mi do głowy jakiś tak
genialny pomysł (to znaczy uważałam go za właśnie taki), że wprowadzałam
nowe wątki, a to wymagało całkowitej modyfikacji wcześniejszych.
Chociaż muszę przyznać, że takie ekstremalne sytuacje zdarzają mi się
rzadko.
Robisz plan wydarzeń przed pisaniem, czyli tworzysz zgodnie z
wcześniej określonym przez siebie schematem, czy słowa „wypływają” na
kartkę i zamieniają się w całe fragmenty bez Twojej kontroli?
„Echo” zaczynałam jedynie z niewielkim zarysem fabuły, ale
później dokładnie rozpisałam w moim magicznym zeszyciku wszystko: i
bohaterów, i wątki, które chcę poruszyć, i rozdziały, w których to
zrobić. Do końca trzymałam się tego schematu, może jedynie z drobnymi
modyfikacjami. Myślę, że jeśli opowiadanie ma mieć ręce i nogi – a wydaje mi się, że „Echo” ma, choć nikt nie mówi, że są one równej długości – to musi być przemyślane, żeby samemu się w tym nie pogubić.
Czy, mimo rozrysowanej fabuły, myślałaś kiedyś nad innym zakończeniem swojego opowiadania? Jeśli tak, opowiedz nam o tym!
Tutaj chyba zaskoczenia nie będzie – nigdy
nie miało być innego zakończenia „Echa”. Jako miłośniczka kanonu nie
mogłabym napisać zakończenia, które nie wchodziłoby w kanon.
Myślałam, że może choć momentami korciło.
Nie, w tym akurat byłam stanowcza. Nie wyobrażałam sobie innej końcówki – Hermiona musiała być z Ronem!
Przejdźmy płynnie do fandomu. Kiedy i co spowodowało, że zainteresowałaś się pairingiem Dramione?
Rety, to było strasznie dawno temu. Kiedy zaczynałam pisać moje pierwsze opowiadanie, „Być Huncwotem” – a był to rok 2008 – jeszcze
w głowie nie siedziało mi żadne Dramione. Jestem człowiekiem, który
kocha kanon Harry'ego Pottera i wszelkie niekanoniczne pairingi były dla
mnie zbrodnią wołającą o pomstę do nieba. Jednak natrafiłam w ciągu
kilku następnych lat na opowiadania Dramione, które jednocześnie mnie
ciekawiły i bulwersowały. I tak się jakoś złożyło, że wpadłam na pomysł
własnego. Pierwsza wersja „Echa” powstała jeszcze na Onecie pod tytułem
„Kochaj mnie, Malfoy”, ale potrzebowałam kilku miesięcy, żeby dojrzeć do
napisania tego, co teraz widnieje pod adresem „Echa Naszych Słów”.
Bulwersowały? Masz na myśli tę miłość do kanonu, tak?
Tak, dokładnie. W moim rozumieniu to, co napisała Rowling, było jedyną przyjmowaną wersją – Hermiona miała być z Ronem, nie z żadnym Malfoyem! I nie wyobrażałam sobie, żeby to mogło być inaczej.
Wobec tego pochwal się, które opowiadanie Dramione było tym pierwszym.
Mówiąc szczerze – nie
pamiętam. To było strasznie dawno temu. Pamiętam tylko, że na długi
czas zostało zawieszone, a potem zniknęło z sieci zupełnie. Szkoda, bo
sama chętnie wróciłabym do tego, co wywarło na mnie takie wrażenie, że
sama zapragnęłam połączyć te dwa odmienne żywioły.
Pamiętasz cokolwiek? Ja niestety nie za bardzo się orientuję w
opowiadaniach z tym pairingiem, ale może nasi Czytelnicy mogliby
pomóc...?
Jedynie czerwoną szatę graficzną. Właśnie, znowu wraca ten kolor – czerwony.
Hah, faktycznie musi być coś na rzeczy!
Ludzie często pytali mnie, dlaczego wybrałam właśnie Damę
„Kier”, a nie „Pik” czy „Trefl”. Teraz chyba odpowiedź nasuwa się sama.
Czy dalej czytasz fanfiction mimo tego, że już nie piszesz sama?
Nie. Zwyczajnie nie mam na to czasu – studia, praca i inne obowiązki skutecznie wypełniają mój grafik. Jedyne opowiadanie, jakie czytam, to „Na szczycie życia” Empatii, a to i tak zwykle ze sporym opóźnieniem.
Nie. Zwyczajnie nie mam na to czasu – studia, praca i inne obowiązki skutecznie wypełniają mój grafik. Jedyne opowiadanie, jakie czytam, to „Na szczycie życia” Empatii, a to i tak zwykle ze sporym opóźnieniem.
Jak to się zaczęło? Czy usiadłaś, Damo Kier, przy biurku i powiedziałaś: tak, chcę napisać to Dramione?
Absolutnie! Pomysł wpadł mi do głowy całkiem spontanicznie,
poza tym pierwsze kilka rozdziałów Echa powstało na Onecie jeszcze pod
starą nazwą. Musiałam trochę dojrzeć do pisania, a chyba taka prawdziwa,
odpowiedzialna decyzja i wzięcie na siebie wszystkich konsekwencji
pisania opowiadania w blogosferze przyszły dopiero z czasem. Na początku
to było na zasadzie: Okej, spróbuję, zobaczymy, jak to będzie.
Nie miałam pojęcia, publikując prolog, że w ogóle dokończę Echo, a już
na pewno przez myśl mi nie przeszło, że – cóż, wywoła ono taką reakcję u
Czytelników.
Następne pytanie od fanki, którą jest Nina Granger: skąd wzięłaś pomysł na całą historię ENS?
Chyba najlepszą odpowiedzią na to pytanie będzie: wymyśliłam ją. Tak po prostu. Oczywiście miało na to wpływ tysiące czynników i moich własnych obserwacji, ale Echo to nie jest historia ani mojego życia, ani życia nikogo z moich bliskich – to zwykła, literacka fikcja. I jako właśnie ona powstawała w mojej głowie przez długi czas. A skąd się wziął sam pomysł? Chyba… znienacka.
Już po prologu ENS wiadomo, że historia skończy się smutno.
Dlaczego postanowiłaś ją tak zakończyć? Czy ciężko Ci było, gdy pisałaś
takie zakończenie?
To pozornie proste pytanie chyba nie ma dobrej odpowiedzi. Ja
po prostu nigdy nie brałam pod uwagę, że Hermiona mogłaby być z Draco.
Dlatego też i tego zakończenia nie pisało się wcale ciężko. To raczej
była ulga, że doprowadziłam coś (po raz pierwszy!) do końca.
Jak się czujesz z tym, że „zniszczyłaś wielu ludziom psychikę” tym opowiadaniem?
Na razie dobrze, pewnie dlatego, że nikt jeszcze nie wysłał mi rachunku za leczenie w poradni specjalistycznej. A
mówiąc poważnie, cieszę się, że ta historia wywarła na Czytelników tak
duży wpływ. Lepiej nieszczęśliwe historie miłosne przeżywać na kartach
fikcji literackiej niż w prawdziwym życiu, czyż nie?
Hah, w takim razie powinnaś się cieszyć, że fani nie znają Twojego
adresu. Tak, zdecydowanie lepiej. Teraz pytanie o jedną z postaci w
ENS. Zapewne domyślasz się, o którą może mi chodzić?
Zgaduję, że nie są to główni bohaterowie. Czyżby chodziło o... Ester?
Oczywiście! Postać Ester jest jedną z tych najbardziej wychwalanych OC-ek w fanfikach. Skąd pomysł na nią?
Pomysł zrodził się w tak zwanym międzyczasie, kiedy brakowało
mi odpowiedniej postaci z kanonu, a jakąś musiałam wprowadzić, by
skleić fabułę. Ester w moim pierwotnym zamyśle nie miała odgrywać aż tak
ważnej roli, ale to był jeden z tych momentów, w których dałam się
ponieść wyobraźni... i absolutnie tego nie żałuję.
Czyli jednak nie wszystko było do końca zaplanowane?
Plan był, ale potem na jego miejsce powstał nowy – kiedy już wiedziałam, że chcę więcej, więcej Ester. Kiedy czułam, że ta postać wymyka mi się spod kontroli, całą noc kreśliłam w zeszycie, żeby z powrotem ją ujarzmić.
Ester zaczęła sama pisać Twoją historię?
Na początku trochę tak było. Gdybym dała jej się opanować,
Echo pewnie nie miałoby ładu i składu, a Ester nagle stałaby się główną
postacią. Na szczęście wygrałam, a przynajmniej mam taką nadzieję.
Nigdy nie myślałaś, żeby zakończyć ENS szczęśliwie albo chociaż zrobić zakończenie dla fanów happy endów? Niektórzy autorzy tak robią, także ciekawi mnie, czy rozważałaś chociaż taką opcję.
Nie, nie było nigdy pomysłu na inne zakończenie. To znaczy,
może miałam różne koncepcje tego zakończenia, jeśli chodzi o
okoliczności, ale ogólny schemat pozostawał niezmienny. Echo nie byłoby
Echem, gdyby zakończyło się inaczej lub gdybym dopisała do niego
alternatywne zakończenie. Poza tym to absolutnie nie w moim stylu –
lubię być konsekwentna w swoich decyzjach. Zakończenie „na życzenie”
byłoby zrobieniem czegoś wbrew sobie. Dostawałam prośby o „alternatywne
zakończenie”, ale nigdy tych próśb nie spełniłam. Uważam, że to już nie
byłoby to samo i Echo straciłoby na wartości. Poza tym ja nie wyobrażam
sobie innego zakończenia. Jak napisać coś, czego nawet nie można sobie
wyobrazić?
Hmm. Pewna książka (oczywiście tytułu teraz zapomniałam) posiada
aż cztery zakończenia, chyba pisane na zasadzie: „wybierz sobie,
Czytelniku, co Ci będzie bardziej pasować”.
Dostawałaś prośby o inne zakończenie? Naprawdę, musisz się cieszyć, że nikt nie wysłał rachunku od poradni psychologicznej. Co do książek - masz jakiegoś mistrza, jeśli chodzi o pisanie?
Dostawałam, co więcej – nadal dostaję. Co do pisarskiego mistrza, mogę bez zastanowienia podać jedno nazwisko – autora,
który swoim warsztatem i światem przedstawionym po prostu mnie
zaczarował. To Carlos Ruiz Zafon, autor między innymi „Cienia wiatru”.
Oczywiście, jak mogłabym nie znać! Mam wrażenie, że jedni kochają jego styl, drudzy nie trawią.
Tak, coś w tym jest – albo kochasz, albo nie znosisz.
Zaliczam się do tej pierwszej grupy – Barcelona w jego wydaniu mnie urzekła, pierwsze strony skradły serce, podobnie jak książki zrobiły to Danielowi.
Książki... I Beatriz.
Gustujesz w hiszpańskich powieściach o Barcelonie? Z miejsca mogę polecić „Złudę” autorstwa Carmen Laforet.
Mówiąc szczerze, to nie Barcelona zrobiła na mnie takie
wrażenie, chociaż nie potrafię osadzić fabuły w innym miejscu i innym
czasie. Ale hiszpańskie klimaty faktycznie mają w sobie to „coś”.
Chciałabym napisać kiedyś historię, której akcja rozgrywa się w
Barcelonie. Ale najpierw musiałabym ją zwiedzić.
Czy nie tęsknisz za pisaniem, nie ciągnie Cię do
tego i ani razu nie myślałaś, by wrócić i skończyć opowiadanie o
Huncwotach?
Przede wszystkim – nie, nie tęsknię za pisaniem, bo nigdy nie
przestałam pisać. To, że nie publikuję niczego w Sieci, absolutnie nie
znaczy, że na dobre porzuciłam pióro (albo, bardziej współcześnie,
Worda). Nie! Ciągle piszę, choć póki co dla siebie i dla bliskich.
Mam tysiąc pomysłów, kilka zaczętych opowiadań z planami na dłuższą
fabułę, ale najwięcej krótkich, prawdopodobnie całkiem sensownych
historii.
Jeśli chodzi o „Być Huncwotem”, to
pozostawienie tego opowiadania niezakończonym było przemyślaną decyzją.
Tak samo jak całkowite skasowanie „Bitewnego kurzu”, opowiadania o
Harrym i Ginny, o którym mało kto pamięta (miało chyba tylko cztery czy
pięć opublikowanych rozdziałów), a prawdopodobnie byłoby moim najlepszym
fanfikiem. Generalnie moje odejście od pisania w Internecie nie było
spontaniczną decyzją, podjętą pod wpływem chwili, kiedy miałam gorszy
humor. Nie, do tej decyzji też musiałam dojrzeć i wierzę, że podjęłam ją
w dobrym momencie. Tak samo jak ogromnie dużo przyniosło mi pisanie na
blogach, tak dobrze zrobiło mi również odejście.
Czy istnieje szansa, że jeszcze kiedykolwiek przeczytamy coś Twojego autorstwa?
Tak, oczywiście, że jest taka szansa. Ale już na pewno nie w wydaniu blogowym.
Czyli nie w postaci jakiegokolwiek fanfiction?
Nie. To etap, który mam już za sobą. Teraz pora podnieść poprzeczkę!
Czekam w takim razie na Twoją powieść i informację o jej wydaniu.
Szybko to nie nastąpi, ale... kiedyś na pewno!
To właśnie z powodu postawionych przez siebie wyższych oczekiwań skończyłaś z fandomem?
Też, chociaż to był tylko jeden z kilku czynników. Po prostu
doszłam do takiego momentu w życiu, w którym zakończenie tej przygody
było właściwe. Myślę, że to była dobra decyzja.
W zasadzie to chciałam się zapytać, czy nigdy nie myślałaś, nigdy
nie chciałaś wrócić, ale... Szczerze mówiąc, rozumiem. Fandom był jednym
z tych zakrętów w Twoim życiu, który zapewne zmienił wiele i sprawił,
że dzięki temu na tej drodze pojawiło się więcej odnóg, możliwości?
Pisanie fanfiction na pewno było dla mnie jednym z pierwszych
takich długofalowych wyzwań, za które musiałam być odpowiedzialna.
Bardzo dużo mnie to nauczyło, bo udało mi się przyciągnąć Czytelników i
dzięki temu dostałam ogromną i niesamowicie cenną informację zwrotną, co
jest dobre, a co nie, co się podoba, a co mniej. Pisałam od zawsze, ale
fanfiction były takim pierwszym, poważnym wyjściem „do ludzi”. Dużo z tego wyniosłam i chyba faktycznie mogę powiedzieć, że to otworzyło mi nowe drogi – odkryłam przede wszystkim nowe, własne możliwości.
Czy głęboka wiara ma jakiś wpływ na Twoją twórczość?
Nie mam pojęcia. Jestem chrześcijanką, katoliczką, chodzę do kościoła, modlę się, wierzę i kocham Boga, i to na pewno wpływa na całe moje życie, ale czy w twórczości czymś konkretnym się objawia – nie umiem powiedzieć.
Kiedy właściwie odkryłaś Boga?
Ja Boga nie odkrywałam, Bóg odkrył mnie. ;) A to budowanie
relacji to był długi proces, którego punktem kulminacyjnym był
sierpniowy wyjazd do Asyżu w 2013 roku.
Niestety, choćbym nie wiem, jak chciała uniknąć tych „klasycznych pytań”, to muszę to jedno zadać... Powiedz, proszę, jak zaczęła się Twoja przygoda z Harrym Potterem?
Zaczęła się na pewno stosunkowo późno. Moja siostra dostała na Mikołaja trzecią część, kiedy ja złapałam „Kamień Filozoficzny”. A wtedy jak już ruszyło, tak się nie zatrzymało. Całą sagę przeczytałam chyba pięć razy!
Chyba całkiem nieźle, dziękuję. W czerwcu tamtego roku obroniłam pracę licencjacką na ocenę bardzo dobrą, teraz kontynuuję kierunek na drugim stopniu. Być może studia, na których jestem – filologia polska ze specjalnością komunikacja społeczna i public relations – nie są jakieś super inspirujące i nie wiadomo jak fantastyczne, ale nie widzę się na innym kierunku. Pasuje do mnie.
Jak Ci idzie na studiach?
Chyba całkiem nieźle, dziękuję. W czerwcu tamtego roku obroniłam pracę licencjacką na ocenę bardzo dobrą, teraz kontynuuję kierunek na drugim stopniu. Być może studia, na których jestem – filologia polska ze specjalnością komunikacja społeczna i public relations – nie są jakieś super inspirujące i nie wiadomo jak fantastyczne, ale nie widzę się na innym kierunku. Pasuje do mnie.
Teraz pytanie odnośnie zainteresowań od Irlandki: czy dalej jesteś
zakochana w siatkówce i kto jest/był Twoim ulubionym siatkarzem
ze wszystkich składów reprezentacji Polski od 2000 r.?
Tak, siatkówka dalej jest znaczącą częścią mojego życia,
chociaż już nie jeżdżę tak często na mecze PlusLigi w ciągu roku, jak to
miało miejsce dawniej – bilet, pociąg, spanie na peronach i powrót o
świcie, żeby zdążyć na ósmą rano na zajęcia. Wciąż kibicuję Skrze i
kiedy tylko mogę, oglądam mecze w telewizji; dalej obowiązkowo kibicuję
reprezentacji i już zaciskam kciuki na styczniowe kwalifikacje na
Igrzyska Olimpijskie w Rio. Ulubiony siatkarz nie uległ zmianie przez te
lata – to Michał Winiarski. Uwielbiam go za grę, profesjonalizm,
zaangażowanie, poczucie humoru i ogólnie za to, jakim jest człowiekiem.
Zdradziłabyś mi i naszym Czytelnikom coś, czego nikt w fandomie o Tobie nie wie?
Tak, mogę zdradzić jedną taką rzecz – moje małe dziwadło z kategorii „ciekawostki”. Nie przestawiłam zegarka, który noszę na ręce, z czasu letniego na zimowy. Cały czas żyję więc latem.
A myślałam, że jestem jedynym człowiekiem, który tak zrobił. Nie
wierzę! Dzięki za wywiad.
Dzięki!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz